Szwajcarzy w referendum odrzucili propozycję wprowadzenia wypłacania przez państwo świadczenia, które „ma umożliwić całemu społeczeństwu godny byt człowieka i udział w życiu publicznym”. Za takim rozwiązaniem opowiedziało się 22% Szwajcarów, co jeden z jego inicjatorów - Daniel Haeni uznał za sukces. Z relacji prasowych wynika, że sukces mógłby być większy, gdyby projekt był lepiej przygotowany: „ważnym argumentem za odrzuceniem tego pomysłu były do końca niewyjaśnione wątpliwości co do jego finansowania. Według rządowych obliczeń realizacja inicjatywy kosztowałaby corocznie 208 mld franków, przy czym znaczną większość tych kosztów pokryłby transfer środków przeznaczanych do tej pory na inne cele, w tym świadczenia społeczne. Nie dałoby się jednak uniknąć konieczności dofinansowywania budżetu każdego roku kwotą 25 mld franków, na co potrzebne byłyby znaczne oszczędności lub podwyżki podatków”.
Przykład Kanady pokazuje, że wszystkie te argumenty są chybione. W Kanadzie eksperymentalnie obalono tezę, że darmowe pieniądze zniechęcają ludzi do pracy (kontrargumenty sięgające do zupełnie innego kręgu kulturowego trudno uznać za poważne). Nad wprowadzeniem gwarantowanego dochodu pracuje liberalny rząd Justina Trudeau. Jednak to ekonomia a nie ideologia decyduje o poszukiwaniu tego typu rozwiązań (system polityczny Kanady jest nieco podobny do amerykańskiego). Kanadyjczycy uznali, że państwa nie stać na to, aby ludzie byli biedni, gdyż to jest groźne dla gospodarki kraju. W ekonomii dokonuje się zatem prawdziwy „przewrót kopernikański”: dzięki bogactwu ludzi rozwijać się ma ekonomia kraju, a nie dzięki rozwojowi państwa bogacić się ludzie. Nikt już się nie przejmuje demagogicznymi argumentami w rodzaju „nie ma darmowych obiadów”. Akurat w przypadku tych dwóch państw taki argument brzmi wyjątkowo śmiesznie. Szwajcarzy mają nie tylko ujemne oprocentowanie depozytów bankowych ale też sprzedają obligacje z ujemną rentownością. Nikt jakoś nie płacze, że to „money for nothing”. Kanada z kolei jest jednym z państw o największych zasobach naturalnych. Dlaczego dochody z eksploatacji tych zasobów mają być przejmowane przez wąską elitę? Bo liberałowie wymyślili, że to ci którzy wydobywają surowce (za zgodą państwa zresztą) nadają im wartość? Czy w XXI wieku – gdy na przykład duża część programistów (kilka milionów) pracuje dla idei - w te osiemnastowieczne głupoty ktoś jeszcze wierzy?
„Konsekwencją przyjętej teorii wartości jest teza o 'świętym prawie własności', której ochrona ma być głównym (jeśli nie jedynym) zadaniem państwa. W czasach kolonialnych pisać takie rzeczy mógł tylko człowiek podły lub głupi. Jeśli na dodatek uświadomimy sobie, że słowa te wyszły spod pióra urzędnika państwowego, zajmującego się koloniami, to można się dziwić, że 'kradzione' w gardle ością mu nie stanęło. Gdyby Locke ograniczył prawo własności do wytworów pracy, byłoby to w pełni zrozumiałe. Ale takie prawo byłoby wobec potrzeb ówczesnych grabieżców bezwartościowe. Stąd pomysł „mieszania”. Mieszając pracę w dobrem naturalnym nadaję mu wartość i przez to uzyskuję prawo do własności. To tak idiotyczne, że aż trudno uwierzyć!! Robert Nozick w swej książce „Anarchia, państwo, utopia” podaje przykład z wylewaniem soku do oceanu. Wskutek tej czynności zmarnujemy trochę soku, a nie staniemy się właścicielami oceanu”.
Przez lata podpierano tą „intelektualną” konstrukcję hipotezą „łodzi na wodzie”. Koncesjonariusze przejmują bogactwo kraju, ale dzięki ich działalności podnosi się poziom całej gospodarki i wszyscy „idą w górę” jak łodzie podczas przypływu. Teraz już dla wszystkich jest jasne, że to po prostu nie działa. Współczesny system finansowy i ekonomiczny sprawia, że coraz więcej łodzi tonie. Minimalny dochód gwarantowany mógłby być czymś w rodzaju kamizelki ratunkowej.
Prospołeczna polityka rządu Beaty Szydło jest spełnieniem tego postulatu.
Więcej informacji na ten temat: http://www.argumenty.net/component/tags/tag/31-bezwarunkowy-dochod-podstawowy
Komentarze
Pokaż komentarze (41)